Archiwa tagu: Klub Polki na Obczyźnień

P jak przyjaźń ALFABET EMIGRACJI & PROJEKT KWIETNIOWO/MAJOWY

Czy przyjaźnie zawarte w Polsce mają szansę przetrwać emigrację? Czy będąc w obcym kraju łatwo się zakolegować i znaleźć bratnią duszę? Czy warto szukać wśród Polaków, czy lepiej otworzyć się na „tubylców? Na te i inne związane z przyjaźnią pytania, odpowiadamy w ramach wiosennego projektu PRZYJAŹŃ ja i moje koleżanki z Klubu Polki na Obczyźnie. 

Pisanie Alfabetu mojej Emigracji idzie mi jak po grudzie. Pomyślałam sobie, że nie aż tak wielkie znaczenie ma zachowanie kolejności literek. Prawda moi nieliczni aczkolwiek mimo niewielkiej liczby niesłychanie ważni czytelnicy? W ciągu kwietnia i maja piszemy o P jak Przyjaźń… Pomyślałam, że upiekę więc 2 pieczenie na tym ogniu i będzie to równocześnie wpis alfabetowy. Ale nie martwicie się, nie będę się nudzić, bo postanowiłam zrobić sobie 2x więcej roboty i ten wpis jako pierwszy a może i jedyny na tym blogu napisać w 2 językach, po polsku i szwedzku. Tylko takie rozwiązanie wydawało mi się fair bo mam w planach napisać słów parę nt. kilku osób po polski nie mówiących więcej niż kilka słów, wśród nich nasze imiona i k…a eeee no bo po szwedzki to zakręt 😉 (wpis po szwedzku pojawi się w ciągu tygodnia, mam nadzieję, bo już i tak wpis po polsku będzie 2h spóźniony…)

Jacy byśmy nie byli jako ludzi, odważni i przebojowi jak jedna z moich przyjaciółek na emigracji, o której za chwile opowiem, czy spokojni i raczej obserwujący większe grupy zanim się zaprzyjaźnimy, jak ja, tak czy siak większość z nas lubi innych ludzi, spędzanie z nimi czasu, rozmowy, plotki, żarty, wspólne picie kawy/wina/wódki/wody…

W Polsce mieliśmy sporo wspólnych znajomych z mężem. Jesteśmy ludźmi, którzy odżywają spotykając się z innymi. Wśród nich 2 pary, które są lub były nam bliższe i które określiłabym jako przyjaciół.

Jedna para to moja przyjaciółka z czasów studiów i jej kiedyś chłopak, narzeczony a w końcu mąż. Był czas, kiedy byłyśmy sobie bliskie. Niestety… proces oddalania się zaczął się jeszcze kiedy mieszkaliśmy w Polsce. W końcu od momentu jak zaszłam w ciążę i zmieniłam uczelnie dzieliło nas jak kiedyś mnie i męża ponad 300km. Niby nic, a jednak, w Polsce ta odległość znaczy dużo. Co prawda z mężem widzieliśmy się co 2 tygodnie, ale ciągnęła nas miłość, przyjaźń daje nieco mniejszą siłę przyciągania. Zwłaszcza jak się zakłada rodzinę, zaczyna wyżej stawiać życie rodzinne, nie ma się dobrego auta ani za wiele kasy. A to zrobiliśmy najpierw my a potem oni… To jeszcze nie były czasy powszechnego internetu a na pisanie listów czasu nie było. Próbowaliśmy jednak ta przyjaźń podratować poprzez dzieci i dla dzieci… niestety oddaliły i oddalają nas rożnie podejście do życia, oczekiwania i sposoby na szczęście.

Jednocześnie to coś, co kiedyś nas z A. do siebie przyciągnęło, jest wciąż obecne… więc kiedy się raz na rok spotkamy czyt. w ostatnich latach głównie jeśli my zajedziemy do nich… to jednak gada się milo… wciąż mamy wiele wspólnych tematów, ona też jest lekarzem, jej pacjenci dermatologiczni nie raz i nie dwa mają problemy psychiatryczne, okazuje się więc, że zawodowo też nas sporo łączy… Zawsze można rozmawiać o dzieciach, wyjazdach… Choć oni, oboje lekarze, są bardzo zapracowani, zajęci modernizowaniem i remontowaniem domu… zachwyt w nich w trakcje jedynej wizyty u nas wzbudziło nasze ulubione, ciche miejsce – kamienista plaża Rotsidan…

Niestety A. nie używa praktycznie mediów społecznościowych, Skype, rzadko pisuje maile. A to powoduje, ze zwłaszcza odkąd się wyprowadziliśmy praktycznie już w ogóle nie uczestniczymy w naszej wzajemnej codzienności. A to nie sprzyja bliskości, nad czym ubolewam. Bo mam wrażenie, że przy rozjechaniu się planów i oczekiwań mogłaby nas zbliżyć codzienność…

Są jednak pewne wyjątki, potwierdzające tą regułę, że to wspólna codzienność łączy…  Mamy bowiem jeszcze jedną parę przyjaciół, z którymi czujemy bliskość i pokrewieństwo dusz, mimo, że też mało (zdeeecyyydowanie za mało, ale ten czas i życie i obowiązki…) uczestniczymy wzajemnie w swojej codzienności i choć dzieli nas jeszcze większa odległość. Bo kiedy my pakowaliśmy nasz dobytek w worki, wstawiane na strych i częścią klamotów przenosiliśmy się na mój półroczny kurs szwedzkiego do Warszawy – oni właśnie rozpoczynali też życie na innej, ale też Obczyźnie. W Wlk. Brytanii… I myślę, że to jest częściowo wyjaśnienie tego fenomenu naszej wciąż żywej przyjaźni – koleje życiowe, oczekiwania, podejście…

M. poznałam tuż po tym jak sama zostałam mamą i szukałam zaciekle znajomych z dziećmi. Same jeśli macie dzieci albo właśnie ich nie macie wiecie jak to jest, jak zostajecie mamami vel Wasze znajome nimi zostają a Wy jeszcze nie jesteście na tym etapie, nie lubicie dzieci, nie chcecie ich mieć. Ja w moim ówczesnym towarzystwie przecierałam pieluszkowo-kolkowo-ząbkujące szlaki. Czułam, że koleżanki z czasów przeddzieciowych  zanudzę lub zamęczę a choć Broń Boże nie chciałam rozmawiać tylko o tym, to jednak możliwość podzielenia się też tymi radościami i troskami życia młodej mamy i świadomość, że rozmówczyni słucha ze zrozumieniem i może nawet sama przeżywa coś podobnego jest niezastąpionym wsparciem. Te ciepłe uczucia połączyła mnie i M. mocnymi więzami od początku, od chwili kiedy mały Dawid wczepiał się małymi paluszkami w jej długie blond włosy a jej córeczka I. jeszcze kopała w brzuchu.

Na szczęście nasze chłopy się polubiły, dzieci dawały się od czasu do czasu ogarniać i spotkań trochę było. Potem nie mogąc znaleźć jakiejś rozwojowej pracy w kraju, mąż M, też M. wyjechał. Najpierw pomagał w remontach, potem dostał pracę w swojej komputerowej branży. I żona, zatwardziała wielbicielka romanistyki, ręcyma i nogami broniąca się przez przekwalifikowaniem na nudną anglistkę w końcu po wielu miesiącach rozstań i powrotów (które znów nas zbliżyły, bo przecież i my „zaliczyliśmy” okres rozłąkowy wieloletni) dała się namówić na wyjazd. Zostawili kupione za kredyt we frankach mieszkanie pod opieką rodziców i zaczęli żywot emigranta.

Po raz kolejny wspólnota przeżyć i myśli wzmocniła naszą więź. Oczekiwania, marzenia, plany, zawody, rozczarowania, walka z nauką języka, z poznawaniem obcego otoczenia, z uczeniem się życia od nowa… przechodziliśmy to prawie równolegle i choć inaczej to jednak podobnie. W tym okresie często refleksje M. w mailach czy na Skypie pomagały mi lepiej zrozumieć uczucia i odczucia mojego męża. U nas to ja byłam stroną pracującą, intensywnie uczącą się języka, zanurzoną w szwedzkości bo dziurki w nosie i do wyrzygania, na dobre i na złe bo też cały ciężar odpowiedzialności spoczywał na mnie, ode mnie zależało powodzenie misji E jak Emigracja.

Bywało, że miałam tego dość, chciałam, żeby wszyscy dali mi święty spokój, bym mogła schować się do mysiej dziury i pozwolić przejąć ster facetowi… pragnęłam by mi ktoś dał pobyć biedną, słabą kobietką. U nich to facet ciągnął wózek a to M. przeżywała frustracje bycia stroną słabszą, zależną, niesamodzielną, usiłującą pokonać barierę językową i szukającą pracy. Otwierała mi oczy, gdy te się zamykała, dodawała mi i  ja mam nadzieję jej czasami też, sił i zapału i pomagała walkę w pojedynkę z oporem materii zamienić we wspólne rodzinne podróżowanie po lepsze życie.

Oczywiście miewamy słabsze okresy. Jak teraz, kiedy ostatnio widzieliśmy się w M. przy okazji naszego rodzinnego, krótkiego pobytu we Wrocławiu (i oczywiście było jak zwykle cudnie i swojsko) w sierpniu ub. roku a od tej pory mało gadamy mało piszemy w ogóle NAS jest mało. Ale wiem, że to minie, że znów znajdziemy drogę do siebie. I nie mogę się już doczekać stałej umowy o pracę męża, dłuższego urlopu wakacyjnego i wspólnej wyprawy z naszymi nastoletnimi dziećmi i młodszą siostrą I., tej co kopała w brzuchu, L. np do Irlandii czy Szkocji, czy gdziekolwiek, byleby razem i urlopowo.

Tak więc sumując… da się… utrzymać przyjaźnie, mimo wyjazdu, jeśli łączy Was dużo w przeszłości i jeśli za podobnymi rzeczami oglądacie się w przyszłości. Jeśli oczekiwania od życia i podejście do niego macie skrajnie odmienne – może ocalicie znajomość, co jednak wymaga zaangażowania obu stron. Prócz A. i M. dzięki fb, Skype, mailom mam kontakt jeszcze z kilkoma babeczkami, łączy nas jakaś wspólna historia i kawałki pokazywanej codzienności, ciągłość wirtualnego kontaktu i wspólne z rzadka spotkania tam albo tu. I dobrze, ze jesteście bo znajomych człowiek bardzo potrzebuje, nawet jeśli nie każdego się nazywa przyjacielem. Dziękuję, że jesteście.

Wyjazd na szczęście wiąże się też z okazją do odświeżenia grona znajomych i przyjaciół. Nie starczy tu miejsca do opisania wszystkich, ale podsumowując – nie podzielam niejednokrotnie negatywnych doświadczeń z rodakami wielu Polaków w Szwecji i za granicami. Nie ze wszystkimi moimi Rodakami mieszkającymi w okolicach wiąże mnie wielka nieskończona miłość, u niektórych nawet zostałam nieoficjalnie skreślona z listy zapraszanych znajomych (aaaaaj… jaka ja niedobra) ale nikt w sumie nie zrobił mi jakiegoś bubu, spotykamy się, grillujemy, razem jeździmy na wycieczki, plotkujemy, pijemy… wspieramy się.

Z tego grona na pewno chcę wspomnieć dwie dziewczyny. Pierwszą z nich miałam przyjemność poznania już na progu wyjazdu za granicę, na pierwszym spotkaniu w formie headhunterskiej. J. rozpoczęła karierę lekarską od wolontariatu na neurologii, pierwsze pieniądze za swoją niełatwą pracę dostała po jakimś czasie przy okazji dyżurów. By młoda rodzina mogła się utrzymać mąż M. nie tylko robił speckę z ortopedii dziecięcej ale i pracował w firmie robiącej badania lekowe. Czyli jego 2 etaty i jej 1 plus obojga dyżury. A tu czas by było pomyśleć może o dzieciach… Jakoś przypadliśmy sobie od razu do gustu, trzymaliśmy kontakt przez te miesiące oczekiwania na pierwszą ofertę, razem wyjechaliśmy na rozmowy z pracodawcą a kiedy obie dostałyśmy propozycję pracy razem w sumie  podjęliśmy decyzję o wyjeździe. I już tak później poleciało, mieszkamy jedyne 40km od siebie, co w perspektywie Norrland jest rzutem berecikiem z antenką, często się widujemy czy na kawę, czy na winko, na sushi, na fondue. No i przynajmniej przez część specjalizacji razem mogłyśmy jeździć na wiele kursów, gdzie J. mój ulubiony socjalny taran 😉 bardzo pomagała mi w poznawaniu nowych ludzi… Teraz może rzadziej z różnych względów się widujemy a na pewno rzadziej imprezujemy, małe dziecko u nich, choroba w rodzinie, trochę wyjazdów weekendowych u nas, ale wiem, że na wsparcie J. zawsze mogę liczyć.

Ja nieraz doradzałam jej w sprawach pracowych zwłaszcza na początku. Wspierałyśmy się nawzajem przy różnych spięciach z „tymi głupimi Szwedami”, ja ją kiedy miała multum roboty lub kryzysy, ona mnie kiedy miała konflikt z kolegą z pracy niedawno czy problemy z ogarnięciem sytuacji w domu z niepracującym mężem, dając mi inna perspektywę niż M. z Wlk Brytanii… dzięki nim obu ten ciężki okres przetrwaliśmy…

J i M mają się zawodowo całkiem dobrze choć po drodze nie było zawsze miło i różowo, M. robił chirurgię a w końcu po wielu perturbacjach mógł w końcu zacząć robić ortopedię, tyle, że praktycznie od początku. J urodziła 2 dzieci, synek ma 7 lat, córeczka skończyła rok. Chyba się w końcu jakoś tam odnalazła w naszej specjalizacji, psychiatrii, tuszę, że pewna w tym moja zasługa. Niestety wciąż wisi nad nami ich ewentualna przeprowadzka albo z powrotem do Polski (bo rodzice i ich zdrowie, bo się polepsza, choć tu akurat ja jestem z tych mocno wątpiących itd.) z opcją pracowania trochę tam trochę tu, albo przynajmniej wyprowadzki na południe. My też ją – przeprowadzkę, rozważamy, ale nie wiem czy nie rozdzielą nas jednak inne oczekiwania – u nich jest dwójka lekarzy u nas tylko ja… Zobaczymy…

Drugą Polką, która  jest moją przyjaciółką jest A. Historia przyjazdu jej rodziny, męża i wtedy 2 synów (mają jeszcze 3ciego, mojego małego chrześniaka) jest dla mnie zarówno inspiracją jak i przerażającą historią. Przyjechali bowiem bez języka, mieszkania, nagranej pracy. Dzięki szczęściu, dobrym ludziom, pozytywnemu podejściu nie tylko poradzili sobie rodzinnie, ale zmietli nas wszystkich z przytupem. Radzą sobie świetnie, A skończyła kurs na podpielęgniarkę i niedawno dostała marzenie – stały etat. I choć w Polsce nikt w nią nie wierzył i ze swoją dysleksją nie miała szans, tu chcieliby ją wysłać na uniwersyteckie szkolenie na pielęgniarkę. Jej mąż J też skończył ten sam kurs choć ponieważ mój chrześniak jest mały to J pracuje więcej jako masażysta i tylko na godziny na oddziale.

Nasza przyjaźń jest poparta wieloma wspólnymi chwilami, razem spędzamy święta, urodziny, imieniny, wspieramy się, radzimy sobie nawzajem. Tez mieszkamy 40km od siebie, co nie zawsze ułatwia spotkania na co dzień, ale niezależnie ile byśmy się nie widzieli miło jest się spotkać.

Tyle o polskich przyjaźniach. Czas najwyższy napisać słów kilka o przyjaźniach szwedzkich. Bo uważam, że są możliwe, choć są inne i choć wymagają zmiany naszego podejścia i oczekiwań. Przez wiele lat nie szukałam przyjaciół czy nawet znajomych szwedzkich, nie dlatego, że ich nie lubiłam… zwyczajnie jakoś nie starczało mi czasu, energii, zapału na spotykanie się po godzinach pracy ze Szwedami. Kiedy jednak już opanowałam lepiej język, okazało się, że raz – coraz mniej mam okazji, do rozwoju języka, dwa – mąż okazji do nauki języka ma niewiele, trzy – zaprzyjaźnienie się takie bardziej ze znajomymi z mojej pracy jakoś mi nie szło a R. na tym etapie jeszcze pracy nie miał.

Na szczęście pomogły mi moje staże, tam miałam możliwość poznania L, trochę starszej ode mnie lekarki, osoby niesamowicie pogodnej, pozytywnej i serdecznej dla i pacjentów i kolegów z pracy, znajomych i przyjaciół. Wiem, że za bycie taką dobrą osobą i spolegliwą zapłaciła wysoką cenę, ale chyba już się z tego podniosła i odnalazła nową równowagę w życiu. Nie mam pojęcia, czy na modłę szwedzką jesteśmy już przyjaciółkami, ale czuję z jej strony niesamowitą pozytywną energię, sympatię, bardzo dobrze czuję się w jej towarzystwie, za każdym razem, jak nam się uda spotkać. W międzyczasie niestety rozstała się z mężem, odkryła na nowo swoją miłość z czasów młodości, zostali sambo, czyli mieszkają razem, co drugi tydzień mają jej adoptowane córeczki i jego dzieci, a co drugi tydzień korzystają z życia pary bez dzieci. Najbardziej podoba mi się, że jest taka uważna w stosunku do pacjentów i przyjaciół. Każdy rozmawiając z nią ma poczucie, że słucha go uważnie, jego i tylko jego. I to w czasach pośpiechu, braku czasu na bycie ze sobą. Mam nadzieję, że nasza znajomość będzie ewoluowała w jeszcze silniejszą przyjaźń.

Drugą Szwedką, którą mogę nazwać przyjaciółką a właściwie parę przyjaciół. To S. i J. – rodzice dwójki dziewczyn i rodzice przysposobieni jeszcze 2 dziewczynek z Afryki, których mama jest chora i nie może się nimi na co dzień zajmować. Podziwiam ich za ich luz a jednocześnie jednak ogarnianie rodzinnej codzienności. Mają czas na pracę, naukę, hobby, a w kontakcie z nami zawsze wykazywali się ogromną ciekawością nas, naszej odmienności, jacy jesteśmy jako ludzie, Polacy. I tak jest nadal. Z naszymi godzinami pracy i planami, żeby się widywać często planujemy spotkanie już na wiele tygodni do przodu, wpisujemy w kalendarz i czekamy. Mam nadzieję, że i S z J i L z jej partnerem P uda nam się kiedyś razem czy oddzielnie zabrać na wyjazd do Polski, by mogli lepiej poznać kraj, który nas stworzył, wychował i za którym tęsknimy.

Dwie szwedzkie przyjaciółki – mało powiecie? Może… ale ja po prostu nie nazywam przyjacielem „byle kogo”. Muszę czuć, że łączy nas to coś niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju. Że możemy sobie ufać, że łączy nas wzajemna ciekawość, życzliwość i zrozumienie. Tak samo jak w przypadku polskich przyjaciółek… wolę więc mieć ich mniej ale tak, by ta przyjaźń dużo mi dawała. By była warta zainwestowanego czasu, wysiłku, zainteresowania…

A WY kochani czytelnicy? Macie przyjaciół w Polsce, jeśli mieszkacie na Obczyźnie? Dbacie o nich? Odzywacie się? Spotykacie? A może jednak stawiacie na lokalsów? A może na osoby innej narodowości, które jak Wy są nowe w tym miejscu? A jeśli jesteście w Polsce, udaje Wam się utrzymać dawne wiadomości przez dłuższy czas mimo odległości???

Buziaki Wam przesyłam i mam nadzieję, że moja przyjacielska opowieść Was nie znużyła???

Przyjaźń… skomplikowany układ. Nie jest łatwo ją zawiązać i utrzymać. Nie jest łatwo nawet ją opisać… Mam nadzieję, że udało mi się zapoznać Was z tym, jak ja patrzę na przyjaźń i jej i powstawanie i przekwitanie….